Początkowo miałam spore opory przed czytaniem tego. Owszem,
zwalałam całą winę na to, że czytałam wyrywkowo w autobusie, potem na lekcjach
w szkole, gdzie mi ciągle ktoś przerywał. Ale w końcu, gdy zaczęłam chorować,
usiadłam jeszcze raz i jak już mnie wciągnęło… tak skończyłam dopiero na
trzeciej części i postanowiłam zacząć pisać, by niczego nie zapomnieć.
O wiele łatwiej było mi to wszystko czytać, nie zwracając
uwagi na błędy, które swoją drogą zdarzały się bardzo rzadko. Przede wszystkim,
co mi się spodobało – wciągnęło bez reszty. Gdy chciałam przerwać to czytałam
dalej, bo byłam cholernie ciekawa, jak dalej potoczy się akcja. I nie
przeszkadzał mi nawet fakt, że mój telefon umierał gdzieś tak w połowie –
ściągałam laptopa do łóżka, podłączałam telefon i czytałam do końca części, by
czym prędzej zacząć następną.
Napisałaś mi na komunikatorze, że zdania na temat tej
historii są bardzo podzielone – jedni mówią, tak jak ja, że to wciąga i bardzo
ciekawi. Inni – nudne i powtarzalne. I to dało mi do myślenia. Wysiliłam
mózgownicę, zaczęłam kombinować i… szczerze powiedziawszy to nic nie udało mi
się wymyślić, bo nie przypominam sobie, żebym czytała kiedykolwiek o podobnym
pomyśle. Owszem, ktoś może stwierdzić, że ma jakieś cechy wspólne z książkami o
magach Trudi Canavan, ale to tak, jakby ktoś mi zarzucił, że moja historia o
smokach jest łudząco podobna do Eragona
Paoliniego, który tak naprawdę nie był pierwszym, który pisał o smoczych
jeźdźcach. Albo to ja jeszcze zbyt mało książek przeczytałam, by móc rzetelnie
oceniać fantastykę… W każdym razie spróbuję, żeby nie było…
Z początku podeszłam do całości nieco zbyt sceptycznie.
Dwójka osób, chcą dobrowolnie zamieszkać w górach, gdzie nie będą mieć dobrego
dostępu do cywilizacji. Zaczęło mnie to mocno zastanawiać, zwłaszcza że w
górach mieszkały potwory, jakimi straszy się dzieci w bajkach na dobranoc. Potem
pojawił się wątek kupców, którzy zdecydowali się kierować przez te właśnie góry,
by nadrobić czas i zdążyć przed innymi karawanami. I jakież było moje
zdziwienie, gdy okazało się, że potwory nie są aż tak straszne, jak się tego
każdy spodziewał! Co więcej – były tak słodziutkie, iż chciały się przytulać,
być głaskane i karmione. To było dziwne, ale też z drugiej strony nawet fajne,
bo nie taki diabeł straszny, jak go opisują, mimo wszystko.
Podobało mi się, w jaki sposób opisałaś stosunki
przyjacielskie kupców – było wesoło, swojsko i przyjemnie. Jednak gdy wątki
wędrówki i przekazywania kamieni zaczęły się powtarzać, szybko zadałam sobie
pytanie: czy cała historia będzie opierać się na tym? Jeżeli tak, umrę z nudów!
Ale szybko okazało się, że nie. Bowiem w swojskiej chatce na wzgórzu źle się
działo i rodzinka postanowiła oddać Crystal do miasta, by czegoś się nauczyła.
Trochę razi mnie sposób, w jaki pożegnałaś ze sobą ojca i
córkę. Dopiero po chwili zorientowałam się, że tatuś sobie poszedł, a Crystal
po prostu stała i się patrzyła za nim. Zero czułości, żadnych słów otuchy – po
prostu oddał ją jak klejnoty i polazł z powrotem. Ja bym widziała to trochę
tak, że w drodze do karawany ojczulek ją poprosi, by się dobrze sprawowała,
jakieś słowa otuchy czy coś…
Ale przynajmniej coś zaczęło się dziać.
Ich podróże minęły mi dość szybko, szybko przeczytałam wątek
samego wjazdu do Kars, aż w końcu dotrwałam do opisu przekazania klejnotów w
siedzibie Strażników. I tutaj było już naprawdę cudownie – trzymasz czytelnika
w niepewności, po czym przechodzisz od razu do akcji, dzięki czemu prawie wytrzeszczałam
tam oczy na ten ekran, byle tylko przeczytać, jak to wszystko się skończy. Fajnie
to rozegrałaś – zabranie Crystal z Rustanem, potem rozmowa z Sytmosem i zdjęcie
wisiorka od Crystal. Ale był wybuch! Z opisami nie masz żadnych problemów, bo
opisałaś to wszystko na tyle dobrze, że mogłam sobie wyobrazić, jak ta podłoga
się zawaliła wraz z tarasem.
Z początku zastanawiałam się nad sensem tytułu, ale wraz z
dalszą lekturą i pojawianiem się kolejnych dziewczynek, zrozumiałam, że to one
są tymi trzema klejnotami. Już same ich imiona nam o tym mówią. Jestem tylko
ciekawa, jak wielką rolę odegrają w następnych częściach, bo jak na razie sobie
są i tyle. Ale z drugiej strony wiem, że na pewno coś w końcu zacznie się dziać
i cała trójeczka odegra jakąś większą rolę w czymś dużo większym. I odnoszę
lekkie wrażenie, iż moja pisanina jest nieco chaotyczna… Niecodziennie wszakże
piszę nieszablonowe oceny, w dodatku tak długiego tworu i… piszę to, co
aktualnie myślę, więc musisz mi wybaczyć pozorny brak sensu w tym bełkocie.
Kolejna rzecz, która mnie nieco zraziła… Nie opisałaś
praktycznie nic, jeśli chodzi o naukę Crystal w Bractwie. Owszem, nie każę Ci
opisywać całego toku nauki jak zrobiła to Rowling z Potterem, ale chociaż kilka
lekcji, przykładowych, by czytelnicy zaznajomili się z Twoim światem i tym, jak
Ty to sobie wyobrażasz. Tak, tego zdecydowanie mi zabrakło, bo w drugiej części
mam już Crystal za strażniczkę i to mi się nie spodobało, bo nie wiem, jak jej
nauka przebiegła, czy sobie radziła i inne takie pierdoły. Nie mówię też, że
nic kompletnie nie opisałaś, bo ten motyw z drzewem był dobry, jednak samych
lekcji w salach czy w komnatach – tego nie było i to bym chciała ujrzeć.
Rustan i jego podróż z karawaną oraz Strażniczką. Tego,
szczerze powiedziawszy, w ogóle się nie spodziewałam. Sądziłam, że Bractwo musi
wyrazić zgodę na jej wyjazd z Rustanem, a ona od słowa do słowa tak po prostu
się zgodziła i nim się obejrzałam, a radośnie wędrowali przez krainę w stronę
gór, zostawiając za sobą Kars. A potem, gdy on podszedł do tego zwierzęcia i
ono… Och, to było mocne! Aż się zachłysnęłam herbatą i zakrztusiłam, czytając
to. A potem wybałuszyłam oczy i czytałam z ręką na sercu, widząc oczami
wyobraźni całą masakrę i niedowierzając, że tak się cała sytuacja odmieniła o
sto osiemdziesiąt stopni. Tyle że, zaczynając aktualnie czwartą część, nadal
nie wyjaśniła się sprawa Rustana. Bo znalazł go Shadite, jak dobrze pamiętam i
okazało się nagle, że kotek umie mówić! To też było nieco chaotyczne, bo
wprowadziłaś czytelnika z jednej niezłej rzeczy w kolejną, przez co może czuć
się zaskoczony i nieco skołowany ilością nowych informacji oraz zdarzeń. Ale
pomińmy ten fakt i zaznaczmy: o Rustanie wszelki słuch zaginął, CHOĆ – widzę
jakieś niejasne przebłyski czegoś, co może być nim. Mam tu na myśli krótki
fragment, z czwartej części, początku tak właściwie, gdzie jakiś potwór sobie
wędruje i przestraszył dziewkę nad strumieniem, spieszącą wypełnić swoje
obowiązki, bo kobita jakaś rodziła. I to mi nasunęło myśl: a może w końcu coś
się ruszy z wątkiem Rustana? Trochę żałuję, że nie przeplotłaś jego wątku
wcześniej, by czytelnik tak do końca o nim nie zapomniał.
Okej, przejdźmy dalej – część druga, a w niej powrót Crystal
do rodzinnych stron i chęć zabrania sióstr i reszty rodziny do miasta. Jakież
było jej zdziwienie, gdy ujrzała te ruiny! Och, aż oczami wyobraźni widziałam
tę tragedię. Oczywiście nie powinniśmy zapominać o samej śmierci rodziców,
której tak do końca nie wyjaśniłaś. Bo słowem nie wspomniałaś w późniejszych
tomach, jaki to był kamień i co mogło ich zabić. Dokończenia tego wątku też mi
zabrakło.
Podoba mi się niechęć Opal do tego wszystkiego, choć ciągle
śmiać mi się chciało, gdy ci żołnierze nie potrafili się oprzeć ciałku
dziewczyny, które, jak to zgrabnie opisałaś, było kuszące i gorące. W każdym
razie Opal przypadła mi do gustu pod tym względem, że nie próbowałaś robić z
niej na siłę wspaniałej, doskonałej i niezwyciężonej – wręcz przeciwnie,
wychodziło na to, jakoby ona była najgorsza z trzech sióstr. Owszem, cała akcja
skupiła się na niej, ale to i lepiej – miało to jakiś cel, a na to się zgadzam,
o tak.
Nie wiem dlaczego, ale od początku gorąco kibicuję Opal i
Nikh’aenowi. Serio. Ten Anzel mnie bardzo irytował, a gdy postradał zmysły i
zginął, nawet troszkę się cieszyłam. Choć dzięki jego postaci pokazałaś, że nie
wszyscy muszą być piękni, zgrabni i powabni, by być Strażnikami. Choć on akurat
talentu wielkiego też nie miał. Ale ten fakt możemy pominąć – cieszę się, że
już go nie ma i nawet jeśli, pisząc to, jestem w połowie 5 tomu, to nadal
gorąco kibicuję Nikh’aenowi.
No dobrze, powinniśmy przejść dalej. Gdy Opal i Ruby trafiły
w końcu na nauki, działo się kilka ciekawych rzeczy jak na przykład to, że
Opal… niewiele umiała. Dopiero potem zaczęto odkrywać jej potencjał, choć był
on dziwny w porównaniu do innych akolitów. Zdarzył się też wypadek z klejnotem,
który dziewczyna powstrzymała. I co mi się podobało w tym wszystkim? Opisy.
Bardzo dobrze wszystko opisujesz, ale to pewnie już wiesz, bo ciągle Ci to
powtarzam, ale pewnie będę jeszcze się powtarzać, więc musisz po prostu się do
tego przyzwyczaić. Dobrze wszystko wyjaśniasz, czytelnik jest w stanie uczyć
się razem z Opal tych wszystkich informacji, jakie zostały jej przekazane na
przykład po wypadku – co to są klejnoty zapisane, a co to niezapisane. Tutaj na
wierzch wychodzi to, jak dobrze zarysowałaś fabułę i jak dobrze przemyślałaś
całą historię.
Myślę, że w trzecim tomie zaczęło się coś dziać. Wątek z
magiem poprowadzony po mistrzowsku, wciągnął mnie bez reszty. To chyba jedyny
tom, którzy przeczytałam w niecałe dwa dni. Można by powiedzieć, że wciągnęłam
go nosem. Dobrze opisana różnica między strażnikami a mieszkańcami wioski –
chodzi mi na przykład o język. Wieśniacy „godoli’ po swojemu, a strażnicy mieli
czystą, dobrą wymowę. Kolejna bardzo dobrze napisana rzecz.
Bardzo fajnie napisałaś wątek przywiezienia rannego do
Bractwa. To, jak rozsadziła go moc, jak zabił wszystkich najbliższych
strażników i jak Opal wraz z innymi kierowała się w tamtą stronę, by zobaczyć,
co się dokładnie stało. A potem, jak uspokoiła szalejącą magię i całą akcję z
mizerykordią… Rany, ten tom naprawdę należy do jednego z najlepszych, jakie
napisałaś, naprawdę!
Wyprawa w góry także napawała mnie ekscytacją, bo wiedziałam,
że świetnie poradzisz sobie z opisaniem walki z magiem, który… cóż… jest mały i
bezbronny. To było na swój sposób niesamowite, gdy Opal w końcu udało się tam
podejść, wziąć to dziecko na ręce i stwierdzić, że nie, nie zabije go, bo
przecież to tylko niewinne, małe dzieciątko. Przez moment bałam się, że
faktycznie nic takiego się nie zdarzy, a ona nie odda tego dziecka, tylko
będzie je trzymać, ale potem… Ach, potrafisz utrzymać tak ogromne napięcie!
I na scenę wkracza Kathryn. To chyba jedna z moich ulubionych
postaci tutaj. Ma kobita charakter, potrafiła to udowodnić nie raz, co
przyciągnęło moją uwagę. Lubię tak mocne charaktery wśród postaci żeńskich,
naprawdę. Dzięki temu człowiek zawsze może zostać miło zaskoczony, gdy taka
postać zrobi lub powie coś, czego byśmy się po niej nie spodziewali. Było mi
jej cholernie szkoda, gdy się okazało, że tak mocno ucierpiała w starciu z
dzikim magiem i miałam nadzieję, że jakoś wydobrzeje.
Zaimponowała mi postawa Opal, gdy zebrała szczątki przywódcy
wojowników i go pochowała. To było naprawdę niesamowicie napisane, można
powiedzieć, że na swój sposób wzruszyło.
Co niesamowite, potrafisz naprawdę bardzo szczegółowo
opisywać różne sytuacje. Jak ta z tym potworem w mieście, gdy strażnicy w
mieście mieli z nim bardzo bliskie spotkanie albo z tą odźwierną. Cała ta akcja
z potworem opisana naprawdę wciągająco, ciekawie, a przede wszystkim zapada to
w pamięć.
Kolejne świetnie opisane sceny, które mnie urzekły: z
potworem Elize w ogrodach oraz z jeziorem w podziemiach. Każdą z sytuacji
czytałam wręcz z zapartym tchem, przekonując się, że lektura tej powieści stała
się ogromną przyjemnością, świetnym oderwaniem się od przyziemnych spraw,
relaksem na wiele lekcji w szkole. I najciekawszy moment w całej powieści…
Opal magiem.
Ach, to dopiero było coś! Oczywiście od kilku rozdziałów
podejrzewałam, że coś jest nie tak, że chyba jednak Opal jest inna niż
Strażnicy, ale że mag? I to dorosły? Świetnie rozegrane! Jak zawsze opis z
akcji rozgrywającej się nad Jeziorem świetnie napisany, zachwycił mnie i
pobudził wyobraźnię, dzięki czemu mogłam sobie dobrze wyobrazić, co tam się
działo. Nie ma nic piękniejszego niż barwne, oddziałujące na umysł czytelnika
opisy!
Niestety nie zaskoczyłaś mnie, gdy okazało się, że nie zabiją
Opal. Przecież dziwnym by było pisanie kolejnych części powieści, gdyby ją
zlikwidowano z powodu bycia magiem. Na pewno jednak nie spodziewałam się tak
radykalnego rozwiązania jak zablokowanie jej mocy. Wygaszenie, tak to się
nazywa, prawda? Tak, to na pewno był w jakiś sposób element zaskoczenia, ale
tak jak mówiłam – byłabym bardzo zdziwiona, gdyby dziewczyna została zabita.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz